Zmarł Andrzej „Kazik” Olsienkiewicz

Kazik Olsienkiewicz
Andrzej „Kazik” Olsienkiewicz (fot. Michał  Dąbski))

(1949 – 2022)

Przed chwilą zadzwoniła Krysia. Z wiadomością od Michała. Kazik Olsienkiewicz nie żyje. I jeszcze z prośbą:

– Napisz coś o Nim…

Ale, na Boga!, jak mam to zrobić?

Kazik był moim nieco starszym kolegą. Był z pokolenia studentów urodzonych na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Pokolenia ludzi piekielnie zdolnych, szukających sobie miejsca w bardzo przaśnej rzeczywistości PRL-u. Na początku lat 70. do intelektualnych obowiązków tej młodzieży należało m.in. słuchanie śp. radiowej Trójki, w tym cotygodniowego magazynu satyrycznego ITR (Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy). Wśród wielu fikcyjnych postaci tam występujących (skecze Marii Czubaszek) był niejaki Kazik/Kazio – nieco zagubiony w ówczesnych realiach inteligent. Podobno wszyscy studenci archeologii pradziejowej mówili wtedy do siebie per Kaziu. Po kilku latach koledzy wrócili do swoich imion. A przy Kaziku ta ksywa została na stałe. O tym, że Kazik ma tak naprawdę na imię Andrzej dowiedziałem się przypadkiem dopiero po kilku latach wspólnej pracy w Instytucie.

Nie mam pojęcia, jak Go opisać; jak napisać te wspomnienia? Z jednej strony wiem, że był jednym z najzdolniejszych z nich, był nieprawdopodobnym erudytą. Książki, czytanie to była Jego wielka pasja. Życie potoczyło się tak, że napisał niewiele; niewiele z tego co wiedział o numizmatyce (zwłaszcza średniowiecznej) przelał na papier. Był rogatą duszą o zabarwieniu romantycznym.

Przez wiele lat Kazik sam budował swoją legendę. Mawiał o sobie, że jest kamienicznikiem z Żyrardowa. Niewielką kamienicę odziedziczył po rodzinie, która zamieszkała jakiś czas po wojnie w Filadelfii. Bywał nawet w tej Filadelfii, ale mu się nie podobało. Zawsze wracał do Polski i hodował w Żyrardowie kolejnych lokatorów, gęś i stada bezdomnych kotów. Każdy kot miał imię; pamiętam jedno z nich – Skoczylas. Kot Skoczylas był w kazikowych opowieściach legendą.

Zapewne nieudane życie rodzinne skutkowało nieudanymi związkami uczuciowymi. Wiem, że zwłaszcza jedno rozstanie przeżywał bardzo długo i boleśnie.

Kazik był mistrzem anegdot. Tak Go większość znajomych – bliższych i dalszych – postrzegała.

Anegdota pierwsza, zasłyszana od Kazika. Lata 70., wykopaliska w Tykocinie. W ekipie był jeden z przyjaciół Kazika, który był wtedy profesjonalnym koszykarzem. Profesja wymaga poświęceń, czyli treningu. No więc Wojteczku to było tak, że po wykopie, po obiedzie, Witek musiał przebiec jakieś 10 kilometrów. Znalazłem, nad Narwią, taką budkę z piwem. Pięć kilometrów od bazy. On się przebierał i biegł. A ja za nim na rowerku, wiesz – takim składaku. Ledwo nadążałem. Stawialiśmy się przed budką. On wypijał jakiś soczek a ja piwo. Potem on biegiem a ja na tym składaku. I tak dzień w dzień. Po jakichś dwóch tygodniach usłyszałem taki dialog dwóch meneli spod tej budki: – Ty, ten co biega to pewnie jakiś sportowiec. Ale ten na rowerku? – Trener!

Druga anegdota, to opowieść o tym, jak Kazik wprowadzał mnie w życie zawodowe. Początek lat 80., siedziba Instytutu przy ul. Widok 10. W sekretariacie stała szafa pancerna (do tej pory nie wiem, co w niej przetrzymywano…). Na szafie stos jakichś papierzysk. Piękny majowy dzień, około 10-tej rano. Kazik już był (dojeżdżał z Żyrardowa; z ronda Aleje Jerozolimskie – Marszałkowska znał aktualne, cinkciarskie kursy walut) i trzymał w ręku grubą „harmonijkę” wydruku z tzw. drukarki igłowej. Przejrzał, po czym rzucił ten wydruk na wierzch papierzysk zalegających na szafie pancernej.

Zrobiłem wielkie oczy i zapytałem o co chodzi?

– Wojteczku, ja ci to zaraz wytłumaczę. Otóż to jest moja „teoria szafy”. To było pismo z Rektoratu w sprawie jakiejś kolejnej inwentaryzacji. Z doświadczenia wiem, że to nikomu niepotrzebne duperele. Więc wrzucam na szafę i czekam. Jeśli to coś naprawdę ważnego, to za pół roku będą poganiali. Ale w większości wypadków, wierz mi, nie będą!

Zasadne pytanie brzmi, jak Kazik był w stanie rozeznać się w tym stosie zakurzonych papierzysk? Moja odpowiedź: nie wiem!!!

Od początku lat 90. Kazik zajmował się układaniem list na praktyki studenckie (wykopaliska, powierzchniówki). Był perfekcyjną jednoosobową firmą, nie uznającą komputerów, ale dopuszczającą maszynę do pisania. Większość list układał na podstawie odręcznych notatek.

W siedzibie „na Żwirkach” miał taką małą kanciapę. Miejsca niewiele, poczesne miejsce zajmowało małe, zawalone stosami papierów biurko. Powiedzieć, że na tym biurku panował burdel, to jakby nic nie powiedzieć. Przychodzę ci ja tam kiedyś w sprawie studentki, która zgłosiła mi (jako wice od studentów), że zapisała się na jedne wykopaliska, ale chce to zmienić. Na inne wykopaliska.

Zaczynam wyłuszczać Kazikowi sprawę a On na to (sztuczka kuglarska!) sięga prawicą w ten stos papierzysk i wyciąga bez wahania dwie kartki. I mówi:

– Wiem Wojteczku. Zapisała się na te, ale chce pojechać na inne. Moim zdaniem to nic z niej nie będzie.

Do tej pory nie wiem, jak On to robił.

Kaziku, przyszedł czas pożegnania.

W tym pokręconym świecie uniwersyteckich zależności byłeś prawdziwym arystokratą. Potrafiłeś „odpalić” i jakiemuś profesorowi, którego znałeś jeszcze jako magistra, i jakiemuś koledze z roku, któremu „odbiła szajba wielkości”. Potrafiłeś, jak nikt inny, jednym słowem przekłuwać balony rozdętych ego. Tylko w stosunku do kolejnych roczników studentów miałeś cierpliwość i ciepło. Pewnie stąd ta jedyna w swoim rodzaju (jedna z dwóch) „Platynowa szpachelka”.

Jak mam, jak mamy Cię pożegnać?

Wiem, że na pewno bez zadęcia i nabzdyczenia. Może tymi słowami: Always look on the ligth side of life. Always look on the bright side of death.

Bo jak bym Ci napisał, że „z głębokim żalem żegnamy kolegę Andrzeja Olsienkiewicza”, to byś mi powiedział (słyszę Twój głos):

– Wojteczku, no chyba cię pogięło do reszty!

Niezależnie od tego gdzie teraz jesteś… Trzymaj się 🙂

Wojciech Wróblewski

ps.

Kazik dojeżdżał codziennie do Warszawy i codziennie wracał do Żyrardowa pociągiem. Z Warszawy-Śródmieście.

Kaziku i kto mi teraz powie na dowidzenia (między 13-tą a 14-tą):

– Wojteczku, muszę lecieć! Pociąg w peronie!!!


Andrzej „Kazik” Olsienkiewicz
Pożegnanie Kolegi

Andzrej Olsienkiewicz
Andrzej (Kazik) Olsienkiewicz (fot. Michał Dąbski)

Dzwoniłem do Kazika trzy dni przed Jego śmiercią. Jego głos brzmiał jak zwykle, więc spokojnie wyjechałem nad morze. Nie mogłem być w Żyrardowie na Jego pogrzebie.
Te moje kilka słów to coś w rodzaju pożegnania.
Wojtek Wróblewski ładnie Go wspomina, a pewnie każdy z kolegów mógłby coś dodać i powstałaby z tego gruba książka. Nie wiem tylko czy Kazik byłby tym zachwycony.
Moja znajomość z Kazikiem zaczęła się chyba w Anglii, na początku lat siedemdziesiątych. Brał On udział w międzynarodowych wykopaliskach w Mucking. Był w grupie z obecnym profesorem Przemkiem Urbańczykiem i innymi kolegami z roku. Ja byłem wtedy w ekipie prof. J. Gąssowskiego i robiłem zdjęcia na stanowisku Spong Hill w hrabstwie Norfolk. Po zakończeniu badań doszło do naszego spotkania w londyńskim pubie, gdzie świętowaliśmy zakończenie wykopalisk. Pamiętam, że na ścianach pubu widniały reklamy piwa Żywiec, które z pobudek patriotycznych zamówiliśmy. Kosztowało to trzykrotnie drożej niż dobre anielskie piwo!
Z Kazikiem zostaliśmy kolegami z pracy, kiedy w 1977 roku zacząłem pracować w Instytucie Archeologii, na Widok 10. Pracowaliśmy razem aż do przejścia na emerytury. W pewnym momencie był nawet moim szefem, o czym dowiedziałem się od Niego. Pracownię fotograficzną mógł jakoś tam sprawdzać czy dyscyplinować. Na szczęście kończyło się to tylko żartami. Nasza znajomość miała różne momenty i czasem była to tzw.: szorstka przyjaźń, ale zawsze wracaliśmy do dobrych relacji.
O Jego miłości do kotów wiedział cały Uniwersytet. Mnie zaimponował kiedyś rozpoznając płeć kota z odległości 20 metrów. Co tydzień kupował około 10 kg tzw.: podrobów, które Jego kocie stadko pochłaniało. Czasami miałem wrażenie, że koty są dla Niego ważniejsze niż koledzy.
Z chorobą, która Go dopadła kilkanaście lat temu, dzielnie sobie radził. W lekarzy nie wierzył za bardzo. Nie zgodził się na operację, którą Mu ostatnio proponowano. Cierpiał jednak coraz bardziej.
Andrzej Olsienkiewicz, zwany przez nas Kazikiem, miał jeszcze inne: żyrardowskie” imię. Dla całej okolicy w Żyrardowie był znany jako „Sybir”. Nie wiem skąd to dziwne przezwisko się wzięło. Może z powodu pokaźnej brody?
W każdym razie na klepsydrze o Jego śmierci użyto tego pseudonimu, żeby nie było wątpliwości kto umarł. Kiedyś przyszła mi do głowy myśl, że mój kolega Kazik to współczesny Colas Breugnon z powieści Romain Rollanda. Bohater, który w XVII wieku znalazł spokój i zaakceptował świat zaglądając często do dzbana z winem.
Andrzej spoczął na cmentarzu parafialnym w Żyrardowie, przy ulicy Kasztanowej 2. Sektor B1, nr rzędu 13, nr grobu 4.
Michał Dąbski

PS.: jakoś tak się składa, że odchodzą koledzy, których nie da się zastąpić.

Zdjęcie zrobione w Sandomierzu, na studenckim objeździe naukowym. Kazik stoi drugi od lewej z włosami jeszcze.
Zdjęcie zrobione w Sandomierzu, na studenckim objeździe naukowym. Kazik stoi drugi od lewej z włosami jeszcze.